Kataloński reżyser Albert Serra w Śmierci Ludwika XIV przez dwie godziny pokazuje nam agonię Króla Słońce. I właściwie nic ponadto. Kamera nie opuszcza sypialni, w której dogorywa władca (gra go Jean-Pierre Leaud, niegdyś młoda gwiazda filmów francuskiej Nowej Fali). W wielgachnej peruce, w swych wspaniałych monarszych szatach, otoczony przez grono doradców, lekarzy, sług... Początkowo jest jeszcze w stanie wydawać jakieś rozkazy, podpisywać dokumenty. Próbuje nawet wstać, by udać się na posiedzenia rady. Ale słabnie z każdym dniem. Gangrena zżera mu lewą nogę - nie wypada jednak przecież, by amputować choćby kawałek "boskiego ciała" monarchy. Ludwik cierpi więc i coraz bardziej zapada się w sobie. Dopuszcza do siebie jakiegoś szarlatana, który daje mu do wypicia "cudowny eliksir". Ale wszystko to na nic. Słońce blaknie, zachodzi, odchodzi w niebyt.
A my patrzymy na to z fascynacją i podnieceniem, choć przecież na ekranie właściwie nic się nie dzieje. Jedynie umiera człowiek, umiera król. Barokowy przepych, cały majestat władzy absolutnej, wszystkie dworskie intrygi i układy zostają w tamtych dniach zredukowane do jednej komnaty, jednego łóżka i jednego - powoli, acz nieubłaganie - niszczejącego ciała. Ciekawe, co takiego jest w śmierci, że od wieków stanowi najbardziej intrygującą zagadkę ludzkości?
Bartosz Żurawiecki
- "Śmierć Ludwika XIV"
- reż. A. Serra
- premiera 3.03