Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

MALTA 2018. Skok na główkę w beton

Idiom chyba nie za bardzo wychodzi Malcie w tym roku, bo organizatorzy powierzyli go artystom, którzy co prawda doskonale odnajdują się w sztukach wizualnych i nieokrzesanych odjazdach rodem z performensu, ale nie potrafią już pokazać choćby przyzwoitego, spójnego spektaklu. Takie mam refleksje po konfrontacji z chaotycznym, tautologicznym i trywialnym "Forever" Lemm&Barkey.

. - grafika artykułu
fot. Maciej Zakrzewski/Malta Festival Poznań

Intuicja kazała mi przez lata omijać na Malta Festival Poznań główne spektakle i programy idiomów, a miast nich uczestniczyć w pobocznych wydarzeniach, gdyż tylko w najmniej efekciarskich produkcjach i półmroku odkrywałem moich prawdziwych bohaterów. Dotąd ze wzruszeniem wspominam spotkanie z Belgiem Pieterem De Buysserem trzy lata temu, czy muzyczne odkrycia sprzed dwóch lat: słonecznego Portugalczyka Moullinexa i rozmowę z siostrami Wrońskimi, opowiadającymi mi o genezie "Policjantki", dedykowanej Romanowi Polańskiemu. Gdy znajomi psioczyli co i rusz na program równie wiele obiecujący, co często przynoszący zawód, ja wzdychałem w myślach "po prostu nie wiecie, co wybrać".

Jednak w tym roku postanowiłem poudawać świętego głupca co poradzi sobie z niemożliwym prześlizgiwaniem się przez ucho igielne... i poszedłem w ślepą transgresję, do jakiej namawiali organizatorzy idiomowym hasłem "Skok w wiarę". Zamknąłem oczy i dałem się ponieść Malcie. Najpierw poznawałem Needcompany (kuratorów idiomu) od strony wideo artów i był to dość obiecujący początek na szybki, letni, festiwalowy romans ze sztuką wysokobrwiową.

To, co możemy obejrzeć w Pawilonie nie jest może szczytem wyrafinowania w filmie eksperymentalnym i galeryjnych wideo artach, ale wywoła w nas sporo nieskrępowanego uśmiechu i nawet jeśli miejscami trochę wymęczy monotonią, to zauroczy nas frywolność, bezczelność na granicy wulgarności w "18 Videos" Lemm&Barkey, czy osadzone w cielesności, autotematyczne wycieczki Ohno Cooperation na temat sztuki, galerii i przekazywania kaganka kreacji jednego artysty drugiemu.

Niemniej robienie zwartych, komunikatywnych i rzemieślniczo solidnych spektakli to już zupełnie inna para kaloszy. Mam wrażenie, że to najbardziej charyzmatyczny performer w "Forever" - tym razem lekko demoniczny, a zarazem zdystansowany i w gruncie rzeczy dość w tym spektaklu "pozasceniczny" Maarten Seghers - przysparza całości najwięcej mankamentów. Wijąca się na scenie para na poziomie wizualnym próbuje realizować elegijno-nekrofilny temat "Pożegnania" z "Das Lied von der Erde" Mahlera, na podstawie którego kolektyw Lemm&Barkey oparł "Forever". Dobrze ujmuje go cytat w trochę zbyt literalnym przekładzie: "Stoję tu i czekam na mego przyjaciela. Wyczekuję, by przekazać mu ostatnie pożegnanie".

Jednak Seghers pełni w spektaklu zbyt wiele ról, z których część jedynie konkrektyzuje, a właściwie wręcz tautologizuje taneczny dramat odgrywany przez miejscami drażniąco klaunowatych Sarah Lutz i Mohameda Toukabriego (niektóre z ich uśmiechów przesyłanych publiczności pomiędzy kotłowaninami czy sceną symulowanego gwałtu wywołują poczucie dezorientacji). Jest więc Seghers instancją prawie że boską, bo robi za figurę łkającego kompozytora. Muzycznie ogarnia to, z czym nie potrafiliby sobie poradzić tancerze, biorąc z oryginału zarówno głos męski, jak i żeński (sic!). Na chwilę sceniczny Mahler odpoczywa od tej roli, rozbierając się i rypiąc Lutz niczym obleśny satyr z barokowych malowideł. Seghers z długimi dredopodonymi włosami i czarnymi ciuszkami jest przy tym ponury nie melancholią Mahlera, a erekcyjnym stuporem Rasputina. Miast dramatu otrzymujemy gibaninę ciał.

Najlepiej w spektaklu wypada nie człowiek, a maszyny. Gdy sezon koncertów w Pawilonie zamykał Tristan Shone (Author & Punisher) odkryłem w jednym z wywiadów, że gdy jeszcze jako artysta wizualny zajmował się rzeźbami, które wprawiał w ruch, by te żyły sobie mechanicznym życiem parę miesięcy w galerii, był sfrustrowany i pragnął więcej. Zbudował więc własne instrumenty i stał się jednoosobowym zespołem metalowym. Tak samo twórcy z Needcompany mogli się ograniczać do wszelakich działań w obszarze sztuk wizualnych, ale uparli się na teatrzyk. Zamierzyli sobie, iż rzeczami, jakie potrafią zbudować i ożywić przed kamerą, powinni się bawić na żywo, przed naszymi oczami, i słuchać gromkich oklasków. Jeśli po "Forever" uznamy, że już "na zawsze" nie chcemy do niego wracać, to w pamięci i tak utkwią nam typowe dla  Lemm&Barkey fikuśne i zapierające dech koronkowe obiekty-instalacje z białych drobin ceramiki. Na scenie są wprawione w hipnotyzujący publiczność ruch niczym kinetyczne rzeźby Jeana Tinguely'ego. Gdy w finale zostają poddane symulowanej destrukcji, serce może nam pęknąć.

Wychodząc z przedstawienia z kołowatością głowy pożaliłem się na mierność, przaśność i beznadziejność konstrukcyjną "Forever" przyjaciółce, znawczyni i miłośniczce teatru. - To pewnie był... performance? - zapytała z trudną do ukrycia, bezbrzeżną pogardą. No właśnie - ta przeklęta sztuka performance, którą większość z nas zna na wizualnym poziomie podłej jakości rejestracji wideo. Dobrze jest, gdy takowy performer robi coś współczesnego z wykorzystaniem najbliższych mu, dobrze obeznanych mediów. Fatalnie rzecz wygląda, gdy pozbawieni koniecznego zaplecza technicznego artyści nowocześni sięgają po "klasyków". Słoweńscy awangardziści z Laibach eksplorujący "Sztukę fugi" Bacha to jest coś, co nawet mój purystyczny i wymagający szwagier pianista jest w stanie zaaprobować, bo to artyści wierzący w wartość rzemiosła i upajający się precyzją marszowych rytmów. Sztubackiego Needcompany porywającego się na Mahlera znieść nie mogę nawet ja, który wiele już zdzierżyłem na poziomie tzw. "polskiego niezalu" w muzyce współczesnej. Bębenki eksplodują od niechlujstwa i krotochwili Maartena Seghersa względem papranego przez niego "Der Abschied".

Marek S. Bochniarz

  • "Forever" Lemm&Barkey
  • Sala Wielka CK Zamek
  • 21.06

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2018