Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

Dzień mam bardzo wypełniony

- Mnie interesuje życie tu i teraz. Chętnie chodzę na koncerty do klubów. Wchodzę, a tam sama młodzież - uczniowie, studenci. I ja, dziadek. Wszyscy się patrzą, a ja nic: zwyczajnie sobie siedzę - mówi Wojciech Makowiecki*, emerytowany dyrektor Galerii Miejskiej Arsenał.

. - grafika artykułu
Wojciech Makowiecki, fot. archiwum prywatne

Kiedy poprosiłam o spotkanie, Pan natychmiast zaproponował kilka kawiarni, w których moglibyśmy się umówić. Pan zna wszystkie kafejki w Poznaniu?

Wszystkie nie, tylko te na Starym Rynku i wokół. Lubię się spotykać z ludźmi, rozmawiać, nie tylko wspominać, ale dyskutować o sztuce, literaturze. Teraz mam czas, to korzystam.

Jest Pan na emeryturze. Nie czuje Pan żalu, że coś się skończyło? Jakiś ważny etap w życiu.

Wszyscy wiemy, że się kiedyś skończy i trzeba być na to przygotowanym. Pracowałem prawie do 70. roku życia. Mogłem jeszcze dłużej, ale czułem, że wszystko staje się dla mnie coraz trudniejsze. Nowa sztuka, zupełnie inne możliwości jej ekspozycji, sposób bycia i działania młodych kuratorów i artystów, ze znajomością języków, obytych w świecie.

Przecież całe życie miał Pan do czynienia ze sztuką, jej prezentowaniem, organizowaniem wystaw.

Ale zmieniły się - powiedziałbym - okoliczności. Są zupełnie inne narzędzia do jej eksponowania. Młodzi znakomicie się nimi posługują. To całkiem inne pokolenie. A ja mam teraz czas, żeby sobie spokoj-nie pooglądać, pomyśleć, i o nic nie muszę się martwić, o żaden budżet, terminy, frekwencje, remonty, nikt nie oczekuje ode mnie żadnych decyzji, rozstrzygnięć. Nic. Święty spokój. Po to jest emerytura.

Pewien mój znajomy cenił na emeryturze także to, że mógł dużo spać.

Dlatego ja chodzę wcześnie spać.

Błogosławiona ta emerytura.

Proszę pani, jak się przez czterdzieści kilka lat wstawało wcześnie rano, to na emeryturze i tak się człowiek zrywa. Ja już o ósmej jestem na nogach. Żadnego wylegiwania się. Jadę samochodem albo rowerem na godzinkę poćwiczyć na siłowni, jem śniadanie, idę z żoną z kijkami na co najmniej godzinny spacer, to obowiązkowe. W lecie jedziemy do ogrodu, gdzie nie uprawiamy żadnych warzyw, tylko kwiatki, tam mam też czas na poczytanie, a wieczorem spotkanie przy winie z przyjaciółmi. W sezonie jesienno-zimowym dużo piszę i przygotowuję materiały do kolejnej książki. Dzień mam bardzo wypełniony.

Bardzo Pan zapracowany. I zorganizowany.

Najważniejsze na tej, jak pani mówi, błogosławionej emeryturze, to nie dać się zamknąć w czterech ścianach domu na kanapie przed telewizorem. Trzeba być nadal aktywnym.

Jednak nie wszystkim się to udaje.

Dlatego należy o tym myśleć wcześniej, mieć pasję, coś swojego, żeby potem nie zgorzknieć, nie opowiadać o samotności i nie mieć żalu do całego świata. Oczywiście na emeryturze możemy poświęcić więcej czasu rodzinie, odwiedzić krewnych, rodzinne strony, jednak ja niechętnie jeżdżę do Inowrocławia. W czasach mojego dzieciństwa to było ładne miasto. Pamiętam bardzo zadbany rynek i radość, z jaką wchodziłem do najelegantszego w mieście hotelu Basta albo do restauracji Pod Lwem. Było kino Słońce, a naprzeciwko klub młodzieżowy Kameleon. Pamiętam, jak w Teatrze Miejskim występowała Lud-miła Jakubczak. Piękny głos, piękna kobieta. Czy dzisiaj ktoś w ogóle o niej pamięta? A ja pamiętam. Na starość trzeba mieć takie wspomnienia. Dzisiaj wszystko się w Inowrocławiu zmieniło - pozostały brzydkie kamienice i brzydkie ulice w centrum, kwitnie tylko część uzdrowiskowa i park Solanki. Za to chętnie jeżdżę do Szczecina, gdzie mieszka mój wnuk Franek. A że jestem na emeryturze, to mogę po-siedzieć tam dłużej. Mam czas, żeby z nim pobyć, porozmawiać, posłuchać go. Gdziekolwiek jesteśmy, to chodzimy do galerii lub muzeum. On najpierw trochę protestuje, bo to raczej typ sportowca, ale z grzeczności ze mną idzie. A ja nie robię mu tam uniwersyteckich wykładów z historii sztuki, tylko opowiadam o konkretnym obrazie, jak i dla kogo powstał, żeby poznał historię jego autora, czasu, w którym został namalowany. Chodzimy po mieście i rozmawiamy sobie o ulicach, domach i ludziach. Jak partnerzy. Franek ma dziesięć lat, jeszcze się wiele musi nauczyć, ale mam nadzieję, że coś z tych historyjek dziadka w pamięci mu pozostanie.

Dobrych rad też mu Pan udziela?

Nikomu nie daję dobrych rad.

Starsi ludzie uwielbiają dawać dobre rady. Oczywiście młodym i absolutnie dla ich dobra.

Ależ oni nie potrzebują naszych rad. Przecież młodzi wiedzą dziś lepiej i więcej od nas. Są inaczej wykształceni, obyci w świecie. Jakich rad ja mogę udzielać mojej córce, która jest menedżerem w duńskiej firmie, zarządza kilkudziesięcioosobowym zespołem, zna języki, jeździ po świecie. Czego ja mam ją uczyć? Na to był czas, kiedy ją z żoną wychowywaliśmy, kiedy była dzieckiem i mieszkała z nami. Teraz to ja chętnie słucham, gdy ona przywozi ze świata ciekawe historie o ludziach i o miejscach. Te opowieści i wrażenia mnie budują. Ja już nie muszę nigdzie jechać. Zresztą swoje też zobaczyłem. Więc jeśli mógłbym coś doradzić...

A jednak...

Ale tylko swoim rówieśnikom: darujcie sobie doradzanie, powoływanie się na doświadczenia życiowe. Pozwólmy, aby młodzi zdobywali swoje doświadczenia i uczyli się na swoich błędach. Nie wtrącajmy się, a będą nam bardzo wdzięczni.

Nie wiem, czy to się spodoba Pana rówieśnikom.

Zrobiliśmy już wszystko, co było do zrobienia z dziećmi, kiedy były pod naszą opieką. Mieliśmy na to ponad dwadzieścia lat, a jeśli czegoś nie dopilnowaliśmy, to dzisiaj i tak tego nie nadrobimy. Pomijam, że ci młodzi i tak nas nie posłuchają. Oni chcą żyć zupełnie inaczej, co innego jest dla nich ważne. Mają własne przemyślenia o świecie, i to nie na podstawie audycji telewizyjnych czy doniesień prasowych, ale z pracy i obserwacji życia. Jeśli się z tym nie pogodzimy i będziemy się upierać przy swoich racjach, to będą konflikty. A po co nam to? Ja przyjąłem do wiadomości, że taka jest rzeczywistość, i słucham, co do mnie mówią. Dzięki temu mam, że się tak wyrażę, międzypokoleniową harmonię.

Starzy mędrcy nie są już nikomu potrzebni?

Tacy jak prof. Zygmunt Bauman z pewnością tak. Miał 90 lat, a był młody. Wszyscy chcieli go słuchać. Dużo rozmawiał ze studentami, więc może stąd ten młody język. Dlatego dobrze jest przebywać z młodymi i słuchać ich. Można się nawet pokłócić, ale nie dlatego, że ja wiem lepiej, bo jestem starszy. Po prostu mam inne zdanie. I w zgodzie gadamy dalej.

Jednak rozmowy z kolegami równolatkami też mogą być ciekawe. Po roku Pana spotkań z kumplami z młodości powstała wspomnieniowa książka o Poznaniu lat 60. i 70. Szczelbaczechowa. Co było, a nie jest.

Spotykaliśmy się w Meskalinie, u Benka Ejgierda, w szóstkę: Janusz Beger, Marian Golka, Jacek Juszczyk, Roman Kordziński i Krzysztof Szkurat - wszyscy emeryci - i przywoływaliśmy różne zdarzenia, sytuacje i bohaterów naszej młodości tuż po studiach. Czasami były to bardzo osobiste wspomnienia. Potem to spisaliśmy i dzięki temu utrwaliliśmy trochę atmosfery i faktów z bogatego życia artystycznego i towarzyskiego Poznania tamtych czasów. Kawał jego historii. A przede wszystkim przypomnieliśmy ważnych dla miasta ludzi. Ja lubię wracać do przeszłości, ale chcę, żeby coś z tego wynikało, dlatego cieszę się, że powstała ta książka, a następna powstaje o kulturze Poznania lat 90.

Emeryt Wojciech Makowiecki ma jeszcze jakieś plany?

Powinienem może uporządkować te tysiące zdjęć, które zrobiłem w czasie moich licznych podróży, albo chociaż przejrzeć albumy. Ale nie! Mnie interesuje życie tu i teraz. Szukanie wszystkiego, co pozwala mi być aktywnym i kreatywnym; czuć, że coś się dzieje. Dlatego na przykład chętnie chodzę na koncerty do Blue Note i innych klubów. Wchodzę, a tam sama młodzież - uczniowie, studenci. I ja, dziadek. Wszyscy się patrzą, a ja nic: zwyczajnie sobie siedzę.

rozmawiała Dorota Juszczyk

*Wojciech Makowiecki - z poznańską Galerią Miejską Arsenał związał się w 1968 roku, wkrótce po uzyskaniu dyplomu historyka sztuki, i pozostał jej wierny aż do przejścia na emeryturę w 2013 roku. Przez 17 lat kierował Galerią. Jego ambicją było przede wszystkim promowanie poznańskich plastyków - malarzy, rzeźbiarzy, performerów, fotografików. Przygotowywał więc pieczołowicie ich wystawy, pisał o nich, przyjaźnił się z nimi, organizował życie towarzyskie poznańskiej bohemy, sam chętnie w nim uczestnicząc.

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2018