60 lat temu rozpoczęły się tzw. procesy poznańskie

Fot. ze zbiorów Archiwum IPN - grafika artykułu
Fot. ze zbiorów Archiwum IPN

Zamknięte Aleje Marcinkowskiego, "ochraniane" przez pozostającą w ciągłym pogotowiu "grupę interwencyjną" MO, blisko sto tzw. posterunków ulicznych i drugie tyle patroli pieszych, milicyjne magazyny uzupełnione o hurtowe ilości petard, świec łzawiących i pocisków gazowych, wreszcie precyzyjnie określona możliwość użycia broni palnej.

Tak wczesną jesienią 1956 roku poznańskie służby przygotowywały się do rozpoczęcia najgłośniejszych procesów politycznych w najnowszych dziejach stolicy Wielkopolski.

Zorganizowane w dużym pośpiechu rozprawy stanowiły wypełnienie brutalnej zapowiedzi o "odrąbaniu ręki podniesionej przeciw ludowej władzy" zawartej w przemówieniu premiera Józefa Cyrankiewicza. Jednoznaczna wykładnia poznańskich "wypadków" sprawiła zarazem, że jednym z najważniejszych zadań postawionych przez władze przed śledczymi było potwierdzenie ich "agenturalnego" wymiaru. Z tego powodu zdecydowano o nadaniu procesom charakteru grupowego, co podkreślać miało, że uczestnicy czerwcowych wydarzeń działali w sposób zorganizowany. Ostatecznie przed oblicze sądu udało się doprowadzić zaledwie trzy grupy oskarżonych, sądzonych w procesach: "trzech", "dziewięciu" i "dziesięciu". Dwie pierwsze rozprawy rozpoczęły się przed Sądem Wojewódzkim 27 września 1956 roku. Jeszcze tego samego dnia Al. Marcinkowskiego stały się areną gwałtownych starć MO z setkami poznaniaków, którzy za wszelką cenę usiłowali dostać się do budynku sądu oraz żądali przeprowadzenia radiowych transmisji z procesów. Owe audycje, na które władze ostatecznie przystały, szybko zresztą wykreowały swoich bohaterów, cieszących się niebywałym społecznym uznaniem. Wbrew nieczystym atakom prasy dotyczyło to gównie tych przedstawicieli poznańskiej palestry, którzy z własnej woli i najczęściej zrzekłszy się honorariów, zdecydowali się bronić czerwcowych oskarżonych.

Gorące nastroje społeczne towarzyszące procesom były jednocześnie tłem dla działań władz, które wywierały nieustanną presję na sędziów oraz prokuratorów. Oskarżyciel w tzw. procesie trzech Alfons Lehmann po latach przyznawał zresztą wprost: "Wykonywałem polecenia. Kwalifikacja prawna, którą sugerowałem, była nakazana z góry". Co znamienne, nad przebiegiem rozpraw czuwał osobiście prokurator generalny PRL Marian Rybicki bądź jego specjalny pełnomocnik Gustaw Auscaler, swego czasu sędzia sekcji tajnej Sądu Najwyższego, który m.in. podtrzymał wyrok śmierci w procesie gen. Augusta E. Fieldorfa "Nila". Wraz ze zbliżającym się VIII Plenum KC PZPR polityczne napięcie budowane wokół procesów w zauważalny sposób zaczęło szczęśliwie spadać. W tym czasie warszawskie centrum władzy uznało bowiem, że z części z nich trzeba będzie zrezygnować, pozostałe zaś maksymalnie wyciszyć. Dwie pierwsze rozprawy zakończyły się wydaniem relatywnie niskich wyroków skazujących, które zapadły 8 i 12 października 1956 roku. Takie zakończenie procesów, traktowane przez poznaniaków w kategoriach zwycięstwa, mogło się zdawać zapowiedzią rychłej politycznej zmiany. Nie byłoby ono jednak możliwe, gdyby nie robotnicza presja, bezkompromisowa postawa adwokatów, wreszcie piękna karta zapisana przez występujących w roli biegłych uczonych wywodzących się z poznańskiej szkoły socjologicznej.

Piotr Grzelczak

  • Na zdjęciu: Ława oskarżonych w tzw. procesie dziewięciu, IX-X 1956 r., ze zbiorów Archiwum IPN