Missing the target / Za-gubienie celu.

2007-06-01 ( piątek ) – 2007-06-08 ( piątek )
Musem Inner Space, ul. Jackowskiego 5/7, Poznań

Fotografia, instalacja, wideo.

Rajneesh Chandra Mohan, bo tak naprawdę nazywał się guru, w latach osiemdziesiątych osiedlił się w Stanach Zjednoczonych, gdzie w prowincjonalnym miasteczku w stanie Oregon założył wielki kompleks parareligijny. Choć sam uważał się za wroga religii i określał się mianem jedynie nauczyciela technik medytacyjnych, był doskonałym mówcą i człowiekiem oświeconym. Nie dziwi więc fakt, że szybko zjednał sobie wielu wyznawców, głównie z wyższym wykształceniem uniwersyteckim. Zawsze pogodny nauczyciel duchowy głosił, że samo życie jest bogiem i należy umiejętnie je wykorzystać. Za pomocą prostego języka wprowadzał zachodniego słuchacza w świat jogi, zen, tantryzmu, i sufizmu, wydobywając z nich esencję wschodniej, ale i zarazem dosyć uniwersalnej religijności. Uznawał przy tym, że Rolls-Royce jest lepszym miejscem medytacji, niż grzbiet osiołka, nadwyrężonego zwierzęcia, na którym podróżował Franciszek z Asyżu. Tak wprost sformułowane stwierdzenia uderzające w tradycyjne świętości tak zwanego chrześcijańskiego Zachodu nie mogły się spodobać jego półświadomym przedstawicielom. Wkrótce fala ksenofobicznych kowbojów doprowadziła do zamknięcia ośrodka, a sam guru trafił do więzienia. Tym samym znalazł się także pod ostrzałem amerykańskiej administracji uznającej się za obrończynię wartości zachodniej cywilizacji. Najprawdopodobniej podtruwany talem, środkiem do likwidacji niepoprawnych politycznie więźniów, upodlony przywódca popadł w poważną chorobę, która doszczętnie go osłabiła. Oklejeni etykietą public enemies i skazani przez USA na banicję, Osho i jego sekta szukali azylu w ponad dwudziestu państwach, w tym kilku europejskich. Rajneesha i jego wyznawców spotkało jednak niepowodzenie. Jedyną prawdziwą formą powitania okazywał się akt deportacyjny. Oto jak współczesne systemy, dumnie definiujące się jako demokracje, zareagowały na podważanie swoich zakorzenień.

Pewnego dnia historię zamęczenia indyjskiego guru - w dość mitologizującej formie - opowiedział mi kolega, z którym spotkałem się w szanowanej instytucji publicznej, na pompatycznej konferencji dotyczącej problemów sztuki współczesnej.

Wykładowca krzyczał między innymi, że nic po Duchampie nie może być nie konceptualne, a wszelka sztuka, która jeszcze coś przedstawia sama siebie skazuje na pośmiewisko. Wkrótce po zejściu z podium owego profesora o dużym stopniu łysienia i źle skrojonej marynarce khaki, na scenę wkroczyła dumna jak paw przedstawicielka Uniwersytetu. W pełnym dosyć kwaśnej ekspresji wykładzie uświadomiła zebranym w sali, że odbiorcy sztuki ciągle szukają jakoby tkwiącej pod powierzchnią sztuki tajemnicy, głębi. Podziemnej warstwy obrazu, pod którą artysta chciał coś ukryć. A tej jakoby głębi wcale nie ma, bo sztuka nic nie znaczy. Jest czym jest.Owa tajemnica artysty oraz półprzezroczysty, nieodgadniony cel jest tym, co tak łatwo może zagubić się w rozważaniach i sformułowaniach niektórych, przepełnionych ochotą zemsty na sztuce, krytyków. Patrząc na dzieło sztuki nie zastanawiamy się przecież, co ono oznacza. Szukamy jednak odniesień do własnych słowników obrazów i dajemy rozwinąć się indywidualnej interpretacji. Sztukę trzeba czuć - skonstatował mój kolega, a ja zapragnąłem opuścić już salę konferencji, na której niby-elitarna banda dokonywała samosądu. Wychodząc z tego zdewastowanego audytorium, pomyślałem zaś wprost: Uporczywie przylegając do pozbawiania sztuki znaczeń, przegrywamy.