PROSTO Z EKRANU. Inwazja nieproszonych gości

Tracę zapał do filmu, kiedy już w pierwszej scenie reżyser każe paradować znanej atrakcyjnej aktorce (Jennifer Lawrence) w nocnej koszuli, spod której prześwitują nagie piersi - Aronofsky'ego cenię znacznie wyżej, by tolerować tanie próby odwrócenia uwagi od ewentualnych późniejszych mankamentów fabularnych. Na szczęście szybko okazuje się, że w sercu twórcy "Czarnego łabędzia" (2010) wciąż tli się boże tchnienie artysty.

. - grafika artykułu
fot. materiały dystrybutora

Małżeństwo mieszka w domu położonym z dala od miejskiego zgiełku. On, w średnim wieku, wydał niegdyś tom poezji, który rozpalił umysły czytelników, ale teraz głównie wpatruje się w biel niezapisanych stronic. Ona, dużo młodsza, poświęca czas na urządzanie domu, a także zajmuje się wszystkimi domowymi obowiązkami, by zapewnić mężowi idealne warunki do pracy. Spokój jednak zostaje zakłócony przez nieznajomego, któremu niespodziewanie pan domu proponuje nocleg. Wkrótce ponownie rozlega się dzwonek do drzwi, a próg przekraczają kolejni nieproszeni goście.

Po premierowych pokazach na festiwalu w Wenecji wokół "Mother!" rozpętała się burza. Jedni recenzenci odsądzali Aronofsky'ego od czci i wiary, inni - zdecydowanie mniej liczni - byli zachwyceni. Już sama tak duża dysproporcja opinii to wyraźny sygnał do tego, by nie zważając na pojedyncze głosy, samemu zweryfikować wartość nowego dzieła. Tym bardziej że - abstrahując od konkretnych ocen - z pewnością będzie się o nim dyskutować jeszcze długo.

Idylliczną sytuację poznajemy z perspektywy bohaterki - to za nią nieustannie kroczy kamera i to jej emocje są tu nieustannie podpatrywane. Widać, że kocha męża i jest gotowa do ogromnego poświęcenia. Z zapałem wije im gniazdko, które już niedługo zaczną nawiedzać i zawłaszczać obcy ludzie. Z kolei jego motywacje (oboje pozbawieni są imion) rysują się mgliście, bo oprócz prób uporania się z twórczym kryzysem nie sposób go przez długi czas rozgryźć. Zresztą jego zachowania - z każdym nowym przybyszem, którego wita z otwartymi ramionami - stają się dla niej coraz bardziej niezrozumiałe, a im bardziej zostaje przez męża spychana na drugi plan, prosto w gąszcz niedopowiedzeń, tym jej perspektywa mocniej się subiektywizuje. W końcu jej świat zaczyna zdradzać objawy niczym wyjęte z piekielnego koszmaru - pojawiają się żywe plamy krwi, piec regularnie dokonuje samozapłonu, a piwniczne ściany zdają się skrywać jakąś mroczną tajemnicę.

Zapewne dlatego przylepiono nowemu filmowi Aronofsky'ego łatkę horroru, choć w sposób zupełnie nieuprawniony. Bez wątpienia bowiem "Mother!" jest dziełem autorskim, bardzo odległym od jakichkolwiek gatunkowych klisz fabularnych. Otwartym na różnego rodzaju interpretacje, czy to rozpatrywane w kluczu biblijnym, czy przez pryzmat ekologii, dialektyki aktów destrukcji i twórczego procesu, czy też metafory bezgranicznej, ale nieodwzajemnianej miłości. Jest tu zresztą trochę egoistycznego autotematyzmu, szczególnie kiedy bohater cieszy się jak dziecko, gdy wszyscy zachwycają się jednym z jego wierszy, ale każdy interpretuje go inaczej.

Reżyser nigdy nie był jednak najlepszy w budowaniu metafor, które zamiast subtelnie podsuwać odbiorcy, wolał rzucać mu prosto w twarz (vide: "Źródło" z 2006 roku). Tutaj jest podobnie, ale na szczęście one stanowią tylko dodatek. Przez większość czasu trwania filmu Aronofsky robi bowiem to, co umie najlepiej, a czego dowodem są takie dzieła, jak "Pi" (1998), "Requiem dla snu" (2000) czy "Czarny łabędź" - po okresie długiego budowania napięcia zaczyna bez opamiętania szarżować, podsuwanymi obrazami przytłaczając emocjonalnie, aż do momentu, w którym można wreszcie z ulgą odetchnąć. Umiejętność takiego intensywnego angażowania widza to bez wątpienia oznaka reżyserskiej wielkości.

Sprawdza się teza, wedle której po dwóch bardzo dobrych filmach Aronofsky'emu przydarza się jeden słaby. Ostatnią artystyczną porażką był "Noe" (2014), po "Mother!" czekam zatem na kolejne jego wybitne dzieło. Tym bardziej, że jak zwykle doskonale poprowadził też aktorów - zarówno Jennifer Lawrence, jak i Javier Bardem, wrzuceni w niestandardowe dla nich role, spisują się doskonale, a wisieńką na torcie okazuje się kreacja rzadko obecnej ostatnio na dużym ekranie Michelle Pfeiffer.

Gdybym miał się do czegoś przyczepić, to powiedziałbym, że brakuje twórcy "Zapaśnika" (2008) nieco dystansu - opowieść o domowej inwazji aż prosi się o wtłoczenie nieco więcej groteski w stylu choćby Romana Polańskiego. Poza tym mam wrażenie, że reżyser ma ogromny potencjał na realizowanie kampowych sekwencji - ostatnie rozbuchane formalnie i totalnie szalone sceny jego najnowszego obrazu udowadniają, że jednym pociągnięciem kamery byłby w stanie przebić Refna ("Neon Demon") i Ozona ("Podwójny kochanek") razem wziętych. Ostatecznie trudno jednak mieć za złe artyście, że konsekwentnie podąża obraną przez siebie ścieżką.

Adam Horowski

  • "Mother!" (2017)
  • reż. Darren Aronofsky